Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Było to nowe piekło. Pomiędzy Pascalem i Klotyldą nie było już żywych i głośnych kłótni. Drzwiami już nie trzaskano, podniesione głosy nie zmuszały Martyny do wbiegania na górę co chwila. Teraz zaledwie rozmawiali ze sobą i ani słówkiem nie wspominali o owej scenie nocnej. On przez jakiś skrupuł niewytłomaczony, jakąś dziwną drażliwość, z której sobie sprawy nie zdawał, nie chciał rozpoczynać przerwanej dyskusyi, wymagać oczekiwanej odpowiedzi, wyrażenia wiary w niego i uległości. Ona po tem wielkiem wstrząśnieniu moralnem, które ją całą jakby przemieniło, namyślała się jeszcze, wahała się, walczyła, odsuwając to ostateczne oddanie się jemu, w jakimś instynktownym buncie przeciw tej konieczności, która ją jednak porywała. I nieporozumienie trwało dalej, wśród głębokiej ciszy smutnej ponurego domu, w którym już szczęścia nie było.
Dla Pascala była to epoka, w której cierpiał strasznie, choć bez jednego słowa skargi. Ten spokój pozorny nietylko go nie uspakajał, lecz owszem drażnił. Zapadł on w ciężką nieufność, wyobrażając sobie, że one ciągle walczą przeciw niemu, i że jeżeli go pozostawiają w spokoju, to dlatego jedynie, że najczarniejsze knują spiski w najgłębszej tajemnicy. Niepokoje jego nawet wzrosły, z każdym dniem oczekiwał jakiejś katastrofy, już widział ukochane swoje papiery pochłonięte przez jakąś otchłań, nagle się otwierającą, całą Soulejadę zburzoną, zapadłą, na proch startą. Prześladowanie, wymierzone przeciw myśli jego, przeciw jego życiu moralnemu i umysłowemu, kryjąc się tak pod płaszczykiem spokoju, stało się denerwującem, nieznośnem do tego stopnia, że wieczorem