Od chwili ostatecznej swego zamieszkania w Plassans prowadził on życie benedyktyńskie, zamknięty w księgach swoich, zdala od kobiet. Nikt nie znał żadnej innej jego miłości jak dla tej pani, już dziś nieżyjącej, której nigdy nie ośmielił się nawet paluszków ucałować. Zdarzały się co prawda czasami wyjazdy do Marsylii, skąd na noc nie wracał, ale były to tylko nagłe i gwałtowne porywy, z pierwszą lepszą, bez jutra. Nigdy nie żył, zachował w sobie cały zapas męzkości, której fale teraz huczały i burzyły się pod grozą zbliżającej się starości. Byłby się dał porwać uczuciu dla jakiegokolwiek zwierzęcia, dla, psa znalezionego na dworze, któryby go w rękę polizał, a tu oto Klotylda, którą kochał jako małą dziewczynkę, jako dziecko, odrazu staje się kobietą dojrzałą i pożądania godną i owłada nim, zamęcza go, wrogiem jego zostaje.
Pascal, taki zawsze wesoły, taki zdrów, odrazu wpadł w jakieś czarne usposobienie i surowość nieznośną, unosił się za najmniejszem słówkiem, krzyczał na Martynę, która podnosiła nań w takich chwilach zdziwione oczy, jak uległe zwierzę, niesłusznie bite. Od rana do wieczora, smutek swój roznosił po domu całym z twarzą tak złą, że nikt nie śmiał słowa do niego przemówić Nie prowadzał już ze sobą Klotyldy, wychodził na wizyty swoje sam. Tak też sam pewnego razu po południu wrócił cały wzburzony wypadkiem, jaki mu się wydarzył, mając na sumieniu swojem, jako lekarz w próbach zuchwały, śmierć człowieka. Poszedł zastrzyknąć swego eliksiru Lafouassowi, szynkarzowi, którego ataksia takie nagle zrobiła postępy, że go już za straconego uważał.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/199
Ta strona została przepisana.