szu w Souleiade, małej willi na przedmieściu, oddaleni o kwandrans drogi od katedry Św. Saturnina. Dni ich płynęły szczęśliwie, poświęcone pracom wielkim, a poważnym. Czasem tylko zakłócała im spokój jakaś sprzeczka gorąca, wstrząsająca podstawą ich wierzeń. Z latami owe sprzeczki stawały się gwałtowniejszemi.
Pascal, zasępiony, przechadzał się chwilę po pokoju. Następnie rzekł szorstko, jak człowiek, nie obwijający swych słów w bawełnę:
— Widzisz, kochanku, ta fantasmagorya tajemnicza popsuła twój piękny łepek. Twój dobry Bóg nie potrzebuje ciebie; powinienem był całą zachować cię dla siebie. Wyszłabyś na tem stokrotnie lepiej.
Lecz Klotylda, drżąc na całem ciele, skrzyżowała śmiało swe jasne spojrzenia z jego wzrokiem i odparła bez wahania:
— To właśnie ty, mistrzu, czułbyś się daleko szczęśliwszym, gdybyś chciał patrzyć wokoło siebie nie tylko oczyma ciała... Jest jeszcze świat inny, dlaczego rozmyślnie zamykasz wobec niego oczy?
Tu Martyna przyszła jej z pomocą na swój sposób.
— To prawda, panie. Taki święty, jak pan, co ja każdemu powtarzam, powinien też razem z nami chodzić do kościoła... Pan Bóg bezwątpienia pobłogosławiłby panu. Na myśl, iż mógłbyś pan nie dostać się do raju, ogarnia mię strach śmiertelny.
On zatrzymał się, patrząc na te dwie kobiety, dzisiaj otwarcie zbuntowane, choć zazwyczaj tak posłuszne, tak korzące się przed nim, tak czułe i podbite jego wesołością tudzież dobrocią.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/20
Ta strona została przepisana.