Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/203

Ta strona została przepisana.

gięły po pięciu minutach chodzenia, ciało całe jakieś rozbite po najmniejszym wysiłku, cierpienie jakieś niepokojące za najmniejszym ruchem. Czasami zdawało mu się, że nagle ziemia pod stopami jego trzęsie się i usuwa. Jakiś szum w uszach ciągły ogłuszał go, blaski w oczach zmuszały go do zamykania powiek, jakby pod grozą gradu iskier. Nabrał jakiegoś wstrętu do wina, nie jadł prawie nic, trawił źle. Potem w apatyi tego rozleniwienia wzrastającego ogarniały go nagłe uniesienia gniewu, szały bezużytecznej działalności. Równowaga była całkowicie popsuta, a słabość jego umysłu i woli rzucała go z jednego krańca na drugi, bez żadnej racyi i przyczyny. Od najdrobniejszego wzruszenia oczy jego łzami się przepełniały. W końcu zamknął się w swoim pokoju w porywach takiej rozpaczy, że płakał gorzkiemi łzami godziny całe, bez żadnego bezpośredniego strapienia, jedynie pod ciężarem ogólnego jakiegoś i nieokreślonego smutku rozpaczliwego.
Ale to złe wzrastało; szczególniej po jednej z takich wycieczek do Marsylii, wycieczek starokawalerskich, jakie robił czasami. Być może, że spodziewał się znaleźć tam rozrywkę chwilową, ale silną, w rozpuście, która by mu ulgę przyniosła. Został tylko dwa dni i wrócił jak by spiorunowany, rozszalały niedołęztwem swojem, z twarzą wybladłą i oczyma niepewnemi człowieka, który utracił wiarę w siły męzkości swojej. Był to wstyd, nie dający się wypowiedzieć, obawa, którą wściekłe w próbach usiłowania zamieniły w pewność, co musiało zwiększyć tylko jego dzikość — nieśmiałego kochanka. Nigdy do rzeczy owej nie przywiązywał wielkiej wagi,