Klotylda nie ruszyła się z miejsca. Tylko powieki zasunęły się powoli na jej duże pełne myśli oczy. Potem znowu podniosła wzrok, lecz zachowała swój spokój zewnętrzny istoty zaciętej, która nie może powiedzieć nic o tem, co się w jej duszy dzieje.
— Jest pewno na górze... nieprawdaż?.. — zaczęła znowu pani Felicyta. — Przyszłam go odwiedzić, bo się to przecież musi raz skończyć... to jest przecież głupstwo nad głupstwami...
I pobiegła żywo na schody; tymczasam Martyna wróciła do swoich rondli, a Klotylda poszła na dalszą wędrówkę po pustych pokojach.
Na górze, w sali, Pascal był jakby ogłupiony, siedząc bezmyślnie nad książką, rozłożoną na stole. Nie mógł już czytać, wyrazy mu uciekały, zacierały się w oczach i znaczenie swoje traciły. Ale upierał się przy swojem i przerażał się śmiertelnie, czując, ze traci nawet swobodę i łatwość pracy, tak dotychczas potężną. A matka, zaraz z miejsca, jak tylko weszła, zaczęła go strofować, wydarła mu książkę z ręki i odrzuciła daleko na inny stół, wołając, że, jeśli kto jest chory, to się leczyć powinien.
On podniósł się z gestem gniewu, gotów ją wypędzić tak, jak wypędził Klotyldę. Potem ostatnim wysiłkiem woli, opanował się i pozostał pełnym szacunku dla niej.
— Moja matko — rzekł — wiesz dobrze, że nigdy z tobą dyskutować nie chciałem... Daj mi pokój.. bardzo cię o to proszę.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/206
Ta strona została przepisana.