Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/223

Ta strona została przepisana.

się uśmiechał, zaczynał jaśniej widzieć i rozumieć swój stan. Ramond miał racyę... musi to być po prostu tylko wyczerpanie nerwowe. Być może, że pomimo to wszystko zdoła się z tego wydobyć.
— I to ty mnie tak leczysz, dzieciaku — mówił, nie chcąc jeszcze przyznać nadziei swojej. — Skuteczność lekarstwa, widzisz, zależy bardzo od ręki, która je podaje.
Rekonwalescencya wlokła się powoli, trwała cały miesiąc luty. Pogoda była jasna i zimna, ani jednego dnia słońce nie przestawało zlewać sali falami bladych promieni swoich. I przytem jednak wydarzały się jeszcze powroty tych czarnych smutków jego, godziny, w których chory zapadał na nowo w obawy swoje, i wtedy jego opiekunka stroskana musiała się kryć przed nim na drugim rogu pokoju, aby go obecnością swoją bardziej nie drażnić. Nanowo zwątpił o możności wyzdrowienia swego. Stawał się gorzkim, w ironii swojej zgryźliwym i napastliwym.
W jednym z takich złych dni, Pascal, zbliżywszy się do okna, spostrzegł sąsiada swego, pana Bellombre, profesora emeryta, zajętego oglądaniem drzewek w ogrodzie, dla przekonania się, czy dużo mają zawiązków owocowych. Widok tego starca, tak wyprostowanego i eleganckiego, uosabiającego sobą niejako pyszny spokój egoizmu, starca, którego choroba nigdy zapewne żadna z nóg nie zwaliła, rozdrażnił go do najwyższego stopnia.
— Ach!... — zawołał rozwścieczony — oto mi okaz człowieka, który się nie przepracuje nigdy!.. który