Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/226

Ta strona została przepisana.

Ale pewnego ranka, gdy się w łóżku zależał zbyt długo i wyszedł ze swego pokoju dopiero koło godziny jedenastej, spostrzegł Klotyldę w sali, zajętą bardzo spokojnie malowaniem pastelami bardzo dokładnie gałązki drzewa migdałowego w kwiecie. Podniosła na niego oczy uśmiechnięte i, biorąc w rękę klucz, który przy niej leżał na pulpicie, chciała mu go podać:
— Proszę cię, mistrzu!..
Zdziwiony, nie rozumiejąc jeszcze, przyglądał się przedmiotowi, który mu podawała.
— Co takiego?..
To klucz od twojej szafy, który wypadł ci widać z kieszeni i który znalazłam tu dziś rano.
Wtedy Pascal dopiero wziął klucz z nadzwyczajnem wzruszeniem Patrzył to na klucz, to na Klotyldę. Więc się to nareszcie skończyło?.. Już ona go nie będzie prześladowała, nie będzie się starała okraść go, spalić jego akta! I, widząc ją ciągle uśmiechniętą, także bardzo wzruszoną, doznał wielkiej radości w sercu swojem.
Chwycił ją w ramiona i ucałował.
— Ach!.. córeczko... żebyśmy też mogli nie być tak bardzo nieszczęśliwi!
Potem otworzył jednę z szuflad swego stołu i rzucił w nią klucz tak, jak to dawniej bywało. Od tej chwili Pascal odzyskał siły i rekonwalescencya postępować zaczęła szybciej. Możliwe wprawdzie były jeszcze powrotne nowe ataki, gdyż był istotnie głęboko wstrząśnięty na całym organizmie, ale już mógł pisywać, dni stawały się mniej ciężkie, słońce jakoś też już siły nabrało i gorąco bywało w sali tak silne, że trzeba było do połowy zamykać okiennice. Przyjmować nie