chciał nikogo, zaledwie obecność Martyny tolerował, matce, gdy czasami przychodziła dowiadywać się o jego zdrowie, kazał mówić, że śpi. I zadowolonym był tylko w tej rozkosznej samotności, pielęgnowany, przez tę, która wczoraj jeszcze była wrogiem i buntownikiem, dziś jest uczennicą, posłuszną. Długie milczenia panowały pomiędzy nimi i mimo to byli swobodni ze sobą. Rozmyślali, marzyli sami, ze skarbami słodyczy w sercach.
Jednakże pewnego dnia Pascal stał się jakoś niezwykle poważnym. Teraz przekonany był, że przyczyna jego choroby była czysto przypadkowa i że sprawa dziedziczności nic nie ma do tego. Niemniej jednak to go jakoś pokornym czyniło.
— Mój Boże!.. — szeptał — jaką to człowiek jest małostką drobną!.. Ja oto!.. który się uważałem za tak silnego, który tak byłem dumny swoim rozsądkiem zdrowym!.. I oto trochę zmartwienia i trochę zmęczenia o mało mnie do szału nie doprowadziły!.
Zamilkł. Myślał coś głęboko. Oczy mu się rozjaśniły, widać przezwyciężać się zaczął ostatecznie. Nareszcie po pewnej chwili, stanowczo się przemagając, rzekł poważnie:
— Jeżeli teraz jestem już zdrów, to mi to jest bardzo przyjemnie, mianowicie dla ciebie.
Klotylda, nie rozumiejąc na razie, podniosła na niego oczy.
— Dlaczegóż to dla mnie?..
— Naturalnie... z powodu małżeństwa twego... Teraz będzie można oznaczyć datę stanowczą.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/227
Ta strona została przepisana.