Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/230

Ta strona została przepisana.

wymagań.. Ale ja się już muszę w to wmieszać... Zobaczymy, po czyjej stronie będzie przewaga i czy ja jej nie zmuszę do tego, żeby wreszcie powiedzała, co zamierza.
Potem, uspakajając się nieco, dodała:
— Mój syn już przecie chodzi na własnych nogach i nie potrzebuje jej przecie.
Martyna, która wróciła do swego zajęcia przy porach, złamana we dwoje, na te słowa odrazu się wyprostowała.
— A!.. co to, to święta prawda!..
I na twarzy jej zużytej trzydziestoma latami służalstwa, płomień się jakiś zapalił. Była to dla niej krwawiąca się rana, od chwili, gdy jej pan zaledwie tolerował jej obecność przy sobie. Przez cały czas choroby odsuwał ją od siebie, przyjmując jej usługi coraz mniej i w końcu zamykając przed nią drzwi swego pokoju. Miała ona głuche przeczucie tego, co się dzieje, instynktowna zazdrość serce jej szarpała, w uwielbieniu jej dla pana swego, którego rzeczą była bezmyślną od tak długich już czasów.
— To święta prawda, że panienka tu wcale niepotrzebna!.. Już ja na usługi panu wystarczę!..
Wtedy ona, tak zwykle dyskretna, zaczęła mówić o swoich zajęciach w ogrodzie, powiedziała, że znajduje jeszcze czas sama na sadzenie jarzyny, dla oszczędzenia kilku dni roboty i płacy najmowanemu na dnie ogrodnikowi. Bezwątpienia dom jest duży, ale jak komu praca nie wróg, to przecież dać sobie może radę ze wszystkiem. Potem, gdyby panienka sobie pojechała, albo z domu odeszła, toby zawsze przecież była jedna osoba mniej do