nieco uspokojona, szła sobie do domu, pewna, jak mówiła, małżeństwa tego.
Zdawało się w istocie, że tak Pascal, jakoteż i Klotylda, uznawali małżeństwo to za rzecz postanowioną, nieuniknioną. On już z nią więcej o tem wcale nie mówił; rzadkie aluzye, jakie się do tego pomiędzy nimi zdarzały w rozmowach codziennych, nie budziły niepokojów i niechęci, tylko było tak, jak gdyby te dwa miesiące, które przeżyć mieli jeszcze ze sobą razem, nie miały się skończyć nigdy, jak gdyby to była wieczność, której końca nie dostrzegali. Szczególniej ona patrzyła na niego z uśmiechem, na później odkładając wszystkie kłopoty i postanowienia co do przyszłości, z jakimś gestem niewyraźnym, zdającym niby wszystko na samo życie, dobroci i radości pełne.
On, uzdrowiony, odzyskiwał siły z każdym dniem i nie doświadczał smutków, tylko wtedy, gdy powracał do samotności, do swego pokoju wieczorem, wtedy, kiedy już ona spać poszła. Wtedy mu się robiło zimno, dreszcz go przejmował na myśl, że nadejdzie niebawem epoka, w której będzie on zawsze sam. Czyżby to była starość rozpoczynająca się, która go temi dreszczami wstrząsa. Wydawało mu się to, jakby w dali jakaś kraina ciemności, w której wszelka energia i siła rozkładać się musi. I wtedy żal, że nie ma żony, że nie ma dziecka, buntem go napełniał i serce mu ściskał bólem niewypowiedzianym.
Ach!.. dlaczegóż on nie żył życiem zwykłego człowieka!.. Bywały noce, w których przeklinał naukę, bo oskarżał ją o to, że pochłonęła najlepsze chwile jego
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/233
Ta strona została przepisana.