— Drogi panie Ramondzie, wysłuchaj mię spokojnie... wiem, iż zasmucę pana bardzo... nie gniewaj się przecież na mnie za to, gdyż bądź przekonanym, bądź pewien, iż chowam w sercu jak najszczerszą dla ciebie przyjaźń...
Młodzieniec odrazu zrozumiał, dokąd zmierzają te słowa i w mgnieniu oka pobladł straszliwie.
— Panno Klotyldo, błagam cię ze swej strony, nie dawaj mi jeszcze teraz odpowiedzi stanowczej... mogę poczekać... racz się namyślić dokładniej, wszechstronniej...
— Nie! panie Ramondzie, to niepotrzebne i nie doprowadzi do niczego, powzięłam bowiem postanowienie niezłomne.
I tak stali naprzeciwko siebie. Klotylda patrzyła mu w oczy swemi oczyma pięknemi, z których tryskały pewność, szczerość i prawość. Przytem nie puściła rąk doktora, aby się przekonał dowodnie, że ani nie żywi do niego urazy, ani nie mówi do niego rozgorączkowana, lecz przeciwnie żywi dla niego prawdziwie serdeczną życzliwość. Ramond pierwszy przerwał owo milczenie:
— Odrzucasz mię pani? Odmawiasz?
— Tak, odmawiam, lecz niech pan będzie przekonanym, iż mój krok sprawia mi przykrość istotną. Niech pan o nic więcej się nie pyta, dowie się pan bowiem później o przyczynach.
Ramond mimowoli usiadł. Jego, człowieka porządnego i rozsądnego, który do tej pory panował nad cierpieniami moralnemi, by zachować ducha w równowadze, złamały teraz wzruszenia, żadną miarą nie dające się
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/252
Ta strona została przepisana.