Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/258

Ta strona została przepisana.

szalenie rada!... Bo, trzeba ci wiedzieć, iż ze mnie kokietka.. tak, ale to straszna kokietka... tak... widzisz... mnie się niekiedy zachciewa rzeczy szalonych, sukien, tkanych z promieni słonecznych, opon nieuchwytnych, robionych z lazuru niebios!... Ach!... jak ja prześlicznie będę wyglądała!.. jak mię to prześlicznie wystroi!..
Rozradowana, promieniejąca cała, wdzięczna aż do przesady, tuliła się teraz do niego, równocześnie oglądając koronki i zmuszając go, by i on podziwiał. Wtem jednak zdjęła ją ciekawość niewymowna.
— Powiedz mi... prawda... dlaczego.. z jakiej przy czyny ofiarowałeś mi taki podarunek, prawdziwie królewski?...
Pascalowi zdawało się, że śni, od chwili, gdy Klotylda zawołała go do siebie, tak uradowana i rozbawiona. Łzy błyszczały mu w oczach na widok tej wdzięczności szczerej i szczerze się objawiającej. Stał więc w jej pokoju bez obawy, jakiej lękał się zawsze na myśl, iż może kiedykolwiek tutaj się znaleść. Nadto przejmowała go radość niesłychana i olbrzymia, jak gdyby w przeczuciu szalonego szczęścia. Uważał on teraz ów pokój, do którego nigdy przedtem o tej porze nie wchodził, za rodzaj miejsca poświęconego, pełnego rozkoszy miłej i umiarkowanej, miejsca, kojącego nieugaszalne, tudzież niemożliwe do spełnienia żądze.
Pytanie Klotyldy przecież zdziwiło go tak mocno, że aż to się na twarzy odbiło, poczem odpowiedział:
— Ależ, dziecko najukochańsze... ów podarunek.. ma służyć do twojej sukni... ślubnej...