Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Klotyldę przecież ów widok szalenie rozśmieszył. Promieniejąca zatem szczęściem, nieskończenie uradowana, widząc wszystko w świetle jak najlepszem, skoczyła ku służącej ze słowami:
— Już nie pojadę, Martyno! Tak, już nie pojadę! Mistrz i ja... pobraliśmy się ze sobą!
Stara służąca, usłyszawszy te słowa, zachwiała się na nogach. Serce skurczyło się jej boleśnie; cierpienie straszne wykrzywiło jej twarz biedną, zużytą; nagle w tej chwili odezwała się w niej cała przeszłość, jej własne, wprost zakonne wyrzeczenie się wszystkich rozkoszy, wszystkich przyjemności życia, owo zasklepienie się niejako w tej białości jej bezkształtnego czepca. Nie wymówiła przecież ani słowa, lecz wprost zwróciwszy się gwałtownie, szybko pobiegła na dół i tam dopiero w kącie swej kuchni opadła na stołek, a oparłszy łokcie na stole kuchennym, zakryła oblicze stroskane spracowanemi rękoma, i jęła płakać głośno, konwulsyjnie.
Klotyldę taki obrót rzeczy zaniepokoił i zmartwił zarazem. Podążyła zatem za nią i usiłowała bądź ją zrozumieć, bądź pocieszyć.
— Posłuchaj, stara!... Dlaczego jesteś taka głupia! Co ci się stało? Przecież nic ci nie zagraża. Mistrz i ja będziemy cię tak kochali, jak przedtem, a zatrzymamy cię w obowiązku tak długo, jak sama tylko zechcesz...
Przecież okoliczność, iż my oboje pobraliśmy się teraz, ciebie nie powinna w niczem unieszczęśliwiać... Będziesz szczęśliwą, zobaczysz. W domu bowiem bidzie teraz bardzo wesoło, tak wesoło od rana do wieczora!...