Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Teraz zniknął z jego twarzy ów wyraz boleści, który widniał dawniej podczas owych miesięcy zgryzot, oraz cierpień, przebytych szczęśliwie. Wróciła znowu na policzki cera zdrowa; oczy duże nabrały życia, a były nadto pełne ciekawości dziecięcej i radości; z rysów regularnych śmiała się wrodzona dobroć serca. Włosy jego białe i broda biała rosły teraz silniej, w iście lwiej obfitości, której fale śnieżne znowu go odmładzały. Tak długo dochował się zdrów, niezepsuty, nienapoczęty, że się tak wyrazimy, tak długo żył życiem samotnem pracownika wytrwałego, bez żądz sprośnych, bez zepsucia najmniejszego, że teraz mógł rozporządzać swoją męskością, która była niejako zaoszczędzoną, odrodzoną na nowo, chciwą nawet nasycenia i używania!...
To rozbudzenie obecne porywało go za sobą; przejawiał się w nim zapał, iście młodzieńczy, który wyładowywał się w gestach, w krzykach, w potrzebie niejako rozdawania swojej istoty i bezustannego życia.
Wszystko teraz wydawało się mu nowem, a nawet cudownem. W zachwyt go wprawiał lada skrawek widnokręgu szerokiego; kwiatek zwyczajny swą wonią wywoływał w nim uniesienie radosne; wyraz czułości codziennej, osłabiany przecież przez zużycie codzienne, rozrzewniał go do łez, jakby to był jakiś świeży wynalazek serca, którego do tej pory nie zdołały jeszcze zbrukać miliony ust.
Zwykłe „kocham cię“ Klotyldy stanowiło już dla niego pieszczotę bezgraniczną, której rozkoszy cudownej, nie z tego świata, nikt jeszcze nie zaznał.