długoletnie, tudzież rój wspomnień ich wspólnej przeszłości serdecznej.
Spędzali tutaj, tuż przy sobie, dni całe, choć wcale a wcale nie brali się do roboty. Wielka szafa dębowa, zdobna w rzeźby, spała niejako, zamknięta i przysypana kurzem; tak samo spała i biblioteka. Na stołach z dniem każdym gromadziło się coraz więcej dzienników, stosy olbrzymie rozmaitych papierów, a nawet i książki; wszystko jednak leżało tam, gdzie upadło.
Pascal i Klotylda, jak małżonkowie młodzi, cali tylko oddali się sobie, oraz swojej miłości namiętnej; ta ostatnia niejako wyrzuciła ich na zewnątrz obrębu wszystkich czynności zwyczajnych, wyrzuciła ich poza obręb życia codziennego!... Choć nie pracowali, godziny wydawały się im krótkie i biegły szybko, bo spędzali je razem, jedno przy drugiem, często nawet siedzieli na jednym i tymsamym fotelu, starym, a szerokim, szczęśliwi, że pokój jest tak wysoki, Soulejada do nich wyłącznie należy, umeblowana bez zbytku i bez pedanteryjnego porządku, zawalona przedmiotami, tak dobrze im znanemi, przedmiotami takiemi, z któremi się już jak z rodziną zrośli. Radowali się tedy ustawicznie, codziennie, od rana do wieczora, w pełni promieni odradzającego się słońca kwietniowego, promieni, które ich ogrzewały i dodając im animuszu, czyniły życie jeszcze piękniejszem i jeszcze ponętniejszem. Szafowali więc niem hojnie, rzucając się sobie w objęcia i darząc miłosnemi uściski, poczem odpoczywali w sali wśród śmiechów, spojrzeń tkliwych, milczenia długiego lub przesadnej gadatliwości, pełnej żartów, docinków, wspomnień wesołych i obietnic na przyszłość.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/279
Ta strona została przepisana.