Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/280

Ta strona została przepisana.

Chwilami zaczynały Pascala, z powodu tego nieustającego próżniactwa, dręczyć wyrzuty sumienia. Gdy przecież odzywał się, iż należałoby pracować, wówczas Klotylda obejmowała mu ręce swemi giętkiemi, zwinnemi ramiony, oraz bez pardonu zabierała go, jak mówiła, dla siebie, śmiejąc się głośno i rozkosznie. Nie chciała bowiem — tak twierdziła zazwyczaj — by praca, ta nieznośna praca, nadmiar owej pracy zwłaszcza, choć cokolwiek uszczuplała jej dobro najwyższe to jest jego zdrowie.
Na dole znowu lubili także salę jadalną. Był to pokój obszerny, bardzo wesoły, zdobny w wykładania z drzewa, otoczone naokoło obwódkami błękitnemi. Umeblowano ją sprzętami staremi z mahoniu, ogromnemi pastelami, pozawieszanemi na ścianach, a wyobrażającemi kwiaty niebywałe, a wreszcie żyrandolem mosiężnym, który ciągle błyszczał, dzięki pracowitej ręce Martyny.
Tutaj to jadała z ochotą para zakochanych, gryząc podawane im potrawy zdrowemi, silnemi zębami; lecz po każdem jedzeniu uciekali stąd ochoczo, by natychmiast we dwoje przenieść się z powrotem do swych samotni ulubionych.
Z biegiem czasu dom wydał się za ciasnym dla ich miłości; mieli przecież do rozporządzenia jeszcze ogród — całą Soulejadę.
Wiosna potężniała teraz równolegle ze słońcem; już u schyłku kwietnia krzaki róży zaczęły się kwiatem cudownym okrywać. Jakaż to radość szalona zapanowała w sercu kochanków, iż ową Soulejadę dokoła tak wybornie otaczają i okrywają mury, że nic a nic z zewnątrz