nie może im przeszkadzać. Niekiedy do nocy późnej przesiadywali na tarasie, zapatrzeni w widnokrąg rozległy, pełen rozmaitych widoków: zacienione drzewami brzegi Viorne’y i wzgórza Saint-Marthe i wszystko dokoła, od skalistych począwszy ścian, które wyniośle opasywały wąwozy de la Seille, aż do milczącej w dali i niejako pyłem, czy kurzem przysypanej doliny Plassans.
Przed ich oczyma nie rozciągała się żadna zasłona; od dwu tylko stuletnich cyprysów padał cień gęsty i rozległy. Te cyprysy wznosiły się na obu krańcach tarasu i podobne były do dwóch gromnic olbrzymich; ciemną ich zieleń można było oglądać na trzy miłe francuskie dokoła.
Czasem znowu Pascal i Klotylda schodzili na dół po owej spadzistości jedynie w tym celu, aby wrócić niebawem na górę po owych olbrzymich stopniach. Wówczas wdrapywali się na małe murki, umyślnie tutaj wzniesione do podtrzymywania ziemi, a gdy tak szli mozolnie pod górę, przypatrywali się zaraz, czy też choć trochę rosną owe oliwki wątłe i cienkie drzewa migdałowe. Ale daleko częściej przechadzali się z lubością rozkoszną pod cienkiemi igłami sośninki. Te sosny, oblane i kąpiące się w świetle słonecznem, wydawały silną, przejmującą nawet woń żywicy.
Bywało przecież i tak, iż puszczali się wzdłuż muru, który otaczał ich posiadłość. Często z poza tego muru dolatywał odgłos głuchy turkotu wozu lub bryczki, toczących się po wązkiej drodze z Fenouillères. Podczas takiej podróży zatrzymywali się z radosnem uniesieniem na starożytnem klepisku, z którego było widać
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/281
Ta strona została przepisana.