Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/282

Ta strona została przepisana.

dokoła całe niebo. Tu też lubili położyć się na ziemi i wypocząć, otoczeni wspomnieniami łez dawniej wylanych, w owym jeszcze czasie, kiedy sami nie wiedzieli o swojej miłości, miłości, wywołującej pomiędzy nimi kłótnie pod kopułą niebieską, usianą gwiazdami.
Najbardziej jednak ulubionem miejscem ich przechadzki, ulubionem schronieniem, do którego podążali na zakończenie takich przechadzek, był ów gaj jaworów, gdzie o tej wiosennej, już gorącej porze roku, rozścielał się na ziemi cień gęsty, zielony, koronkę ciemną przypominający. U dołu jaworów rosły wielkie krzaki bukszpanu, niegdyś płot, czy ozdoba, pozostałość po znikłym bez śladu ogrodzie francuskim; tworzyły one niejako labirynt nieskończony, z którego nie można było znaleść wyjścia. Strumień wody zaś, sączący się ze źródła, wieczna, oraz czysta wibracya kryształu, w ich uszach brzmiał niby śpiew, wypływający z serc ich własnych. Zostawali więc tam w milczeniu, siadali na mchu przy basenie i w ten sposób doczekiwali się zmierzchu, który powoli zalewał zrazu tylko wierzchołki drzew, potem cały gaik, następnie ręce związane w uścisku gorącym, usta płonące, złączone w pocałunku... a tymczasem woda, której już nie można było dostrzedz, płynęła da lej bezustanku, szemrząc swój śpiew kryształowy.
Do połowy maja Pascal i Klotylda zamknęli się w ten sposób u siebie i nawet nie przekroczyli progu swego mieszkania.
Pewnego ranka przecież, gdy Klotylda pozostała w łóżku dłużej, niż zwykle, Pascal znikł cichaczem z domu i wrócił dopiero po upływie godziny. Zastał ją