jeszcze na wpół śpiącą, śliczną w tym nieporządku, jaki ją dokoła otaczał, z obnażonemi rękoma i ramionami. Zachwycony tem wszystkiem, włożył jej w uszy dwa brylanty, które właśnie pobiegł kupić, ponieważ przypomniał sobie, że tego dnia przypadają jej urodziny.
Klotylda bardzo lubiła owe klejnoty; to też zdziwiła się i ucieszyła równocześnie niesłychanie, ale to niesłychanie i wcale nie chciała wstać, gdyż sama sobie zbyt piękną się wydała, w ten sposób rozebrana, z takiemi gwiazdami, promieniejącemi na skraju swoich policzków.
Od tej chwili Pascal już co tydzień w ten sam zawsze sposób uciekał od Klotyldy rankiem raz przynajmniej, albo i dwa razy, by polecić do miasta i przynieść jej jakikolwiek podarunek drogocenny.
Wystarczał mu lada pozór; każdy, choćby najmniejszy pretekst był dla niego dostatecznym, bądź święto jakieś, bądź jakie życzenie, które od niechcenia wyraziła, bądź jakaś okoliczność radosna. Korzystał zawsze z owych dni, kiedy lenistwo ją ogarniało, starał się zaś pospieszyć i powrócić jeszcze w chwili, gdy ona z łóżka się nie podniosła i na poły spała, na poły marzyła.
Wówczas on sam stroił ją w łóżku.
I tak przynosił jej, jedno po drugiem, to pierścionki, to bransolety, to kolię, to nawet dyademik niewielki. A kiedy przyniósł coś nowego, wyjmował wnet z szuflad klejnoty, kupione poprzednio, by wśród obopólnej radości i szalonego śmiechu, kłaść je wszystkie na nagie ciało Klotyldy.
Ta więc wyglądała jak jakieś bożyszcze pogańskie. Siedziała bowiem na łóżku, oparta plecami o poduszki,
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/283
Ta strona została przepisana.