dług własnego uznania rozporządzała, zapisując wydatki w książce; książki tej atoli doktór już od lat dawnych wcale sprawdzać nie chciał.
Tymczasem teraz Martyna ją przyniosła, wymagając koniecznie, by do niej zajrzał. Pascal atoli opierał się, twierdząc, iż wszystko jest w porządku.
— Ależ, proszę pana — odezwała się — idzie mi o to, że udało się mi tym razem zaoszczędzić nieco pieniędzy. Tak, trzysta franków. Oto one.
Pascal patrzył na pieniądze zdumiony.
Zazwyczaj, z trudem wielkim, i nic dziwnego, Martyna zdołała związać koniec z końcem. Jakimże cudem, jakiemże skąpstwem nadzwyczajnem, zdołała ona zebrać tak sporą sumę? Ostatecznie zaczął się śmiać głośno.
— Ach! moja biedna Martyno, to dlatego jedliśmy tym razem tak wiele kartofli! Jesteś naprawdę perłą między gospodyniami z powodu twojej oszczędności, bądźcobądź atoli mogła byś nam nieco więcej dogadzać.
Ta lekka wymówka przecież tak głęboko ją ubodła, że już nie zdołała się powstrzymać od dość wyraźnej przymówki:
— Tam do licha! proszę pana! kiedy się wyrzuca tyle pieniędzy przez okno, to należałoby już przez sam rozsądek postarać się zaoszczędzić na czem innem.
Pascal zrozumiał, ale nie gniewał się, przeciwnie bawiła go taka lekcya.
— Ach! ach! to ty, Martyno, wytykasz mi teraz moje wydatki. Ależ wiadomo ci doskonale, że ja także posiadam oszczędności, które leżą poprostu bezużytecznie!
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/288
Ta strona została przepisana.