Pascal atoli żartował sobie, acz stojąc po za nią był wzruszonym, gdyż odgadywał doskonale, co ona chce uczynić.
I rzeczywiście, dorozumiewał się słusznie; Klotylda kilku pociągnięciami ołówkiem wykończyła owe twarze: starym królem Dawidem był on, ona zaś znowu była ową Abisaig, Sulamitką.
Aleć zawsze przenikała ich jakaś jasność nadziemska; równali się półbogom, z owemi włosami wspaniałemi, u niego białemi, niby śnieg, u niej złocistemi, włosami, które spadając na ramiona, tworzyły rodzaj płaszcza cesarskiego; rysy twarzy były przedłużone natchnieniem, a równały się piękności niemal anielskiej; z spojrzeń zaś i z uśmiechów tryskała miłość nieśmiertelna.
— Ach, najdroższa! — krzyknął — wymalowałaś nas zbyt ładnie; oto znowu fantazya uniosła cię zbyt daleko. Tak, tak, zbyt daleko, zupełnie tak samo — wszak sobie przypominasz — jak za owych dni, kiedy gniewałem się na ciebie za wieczne malowanie tych oto kwiatów mistycznych, bajecznych, fantazyjnych.
I tu ręką ukazywał na ściany, na których szeregami długiemi ciągnęły się dawne, fantastyczne pastele, wyobrażające jakieś kwiaty niebywałe, może chyba tylko w jednym raju kwitnące.
Klotylda przecież zaprzeczyła wesoło.
— Co? Zbyt ładnie? Czy my możemy zbyt ładnie wyglądać! Zapewniam cię, iż namalowałam nas tak, jak nas widzę, namalowałam nas zupełnie tak, jak wyglądamy... Proszę cię! popatrz, czyż to nie jest sama rzeczywistość?
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/299
Ta strona została przepisana.