Urwała, gdyż dotknęła właśnie jednej z ran, jakiemi krwawiła się jej duma: syn Maksyma, spłodzony przez niego jako siedemnastoletniego chłopca z służącą, przebywał teraz w Plassans. Liczył już lat piętnaście, był słaby na umyśle i chował się kolejno u wszystkich członków rodziny, dla każdego stając się ciężarem.
Jeszcze chwilę milczała, sądząc, spodziewając się raczej, iż Klotylda powie cokolwiek, co pozwoliłoby jej podtrzymać rozmowę w tym kierunku, w jakim właściwie chciała podążyć. Widząc atoli, że wnuczka zachowuje się obojętnie i z najspokojniejszą miną w świecie porządkuje papiery na swym pulpicie, postanowiła mówić. Poprzednio jednak rzuciła spojrzenie w stronę Martyny, która, niby niema, oraz głucha, bez przerwy naprawiała fotel.
— A więc to stryj wyciął ów artykuł z Temps’a?
Klotylda uśmiechnęła się z całym spokojem.
— Tak jest. Mistrz włożył go do akt. Ach! ileż on tam już nagromadził dokumentów! Narodziny, zgony, najmniejsze wypadki życiowe, niczego tam nie brakuje. Leży tam również drzewo genealogiczne, wiesz, babciu, nasze słynne drzewo genealogiczne, które mistrz wciąż uzupełnia!
W oczach starej pani Rougon zamigotał jakiś płomień niedobry. Z dziwnym uporem spoglądała teraz na młodą panienkę.
— Ty, oczywista, znasz owe dokumenta?
— Och! nie, babciu! Mistrz nigdy mi o nich nie opowiadał, a nawet zabronił zaglądać do nich.
Ta przecież nie chciała wierzyć.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/30
Ta strona została przepisana.