Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/304

Ta strona została przepisana.

Nigdy, onego czasu, gdy już uważał się za bardzo starego i odwiedzał tutaj z uśmiechem ową młodą dziewczynkę, niemal dziecko, nigdy nie przypuszczał, iż Albina umrze, jemu zaś po latach kilkudziesięciu życie przyniesie w darze wiosnę podobną, która balsamem owionie schyłek jego wędrówki ziemskiej.
Klotylda odczuła, co za widmo unosi się nad nimi, to też podniosła ku niemu swe oblicze, czując prąd odradzającej się czułości.
To ona była Albiną, wiecznie rozkochaną.
Po chwili pocałowała Pascala w same usta; nie rzekli przecież do siebie ani słowa, idąc przez te rumowiska, pustkowie płaskie, jałowe, rodzące liche zboże i owies rzadki, smagane wiatrem pustkowie, gdzie ongi Paradou roztaczał całe bogactwo, potop lub ocean istny wspaniałej, zielonej roślinności.
Teraz, minąwszy płaszczyznę wyschłą i pustą, Pascal wraz z Klotyldą szli po szeleszczącym piasku, pokrywającym drogę.
Kochali oni oboje tę przyrodę południową, te pola, porosłe drzewami migdałowemi, o pniach cienkich i żółtemi oliwkami, te widnokrągi, zamknięte szczerbatemi pagórkami, gdzie bielały jasne ściany domków wiejskich, tem jaśniejsze wobec ciemnej zieleni cyprysów stuletnich, które otaczały je dokoła.
Były to niejako krajobrazy starożytne, owe krajobrazy klasyczne, takie, jakie można widzieć na obrazach dawnych szkół, obrazach, których barwy są ostre, lecz kontury okrągłe i wspaniałe.