się, że nie doznaje już żadnych, a żadnych ataków. Pozbył się przeto tej jakiejś wścieklizny morderczej, tej manii zabijania ludzi, która popychała go do tego, że rzucał się na pierwszego lepszego przechodnia i zaczynał go dusić.
Doktór przyglądał się mu bacznie, temu mężczyźnie małemu, czarniawemu, z czołem cofniętem w tył, z twarzą w kształcie dzioba ptasiego, z jednym policzkiem najwidoczniej większym, niżeli drugi, a przecież rozsądnemu zupełnie i zupełnie łagodnemu, a nadto tak gorąco wyrażającemu swą wdzięczność, iż ustawicznie tylko chciał całować ręce swego wybawcy.
Doktora ostatecznie to wszystko bardzo wzruszyło; wyprawiając tedy Sarteura z powrotem, namawiał go nader gorąco, by rozpoczął na nowo pracować. To będzie dla niego najlepiej i najhygieniczniej tak pod względem moralnym, jak i fizycznym.
Następnie ochłonął z owych wrażeń i dopiero wtedy zasiadł do stołu, rozmawiając wesoło już o innych przedmiotach.
Lecz tym razem znowu Klotylda zaczęła się mu przyglądać, zdziwiona, a nawet potrosze oburzona.
— Cóż to znaczy, mistrzu, czy nie jesteś z siebie zadowolonym?
Pascal żartował w dalszym ciągu.
— Och, z siebie nigdy nie byłem zadowolonym!... A z medycyny, wiesz sama, że mi się tylko takie dni przytrafiają, kiedy być nim mogę!
Tej nocy, razem leżąc w łóżku, posprzeczali się ze sobą po raz pierwszy.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/308
Ta strona została przepisana.