I urwał tutaj, wzruszony niesłychanie, gdyż myśl o owem ojcowstwie spóźnionem zawsze wstrząsała nim do głębi.
Nie chciał o tem mówić, odwracał głowę i oczy spuszczał ku ziemi, kiedy uśmiechnął się do nich, podczas ich przechadzek, jakiś bęben lub dziewczynka zamorusana.
Ona wówczas, z prostotą, lecz i ze spokojem, ugruntowanym na pewności, odpowiadała:
— Och, przyjdzie niezawodnie!
W jej oczach, w jej mniemaniu było to następstwem przyrodzonem i nieodzownem.
Każdy jej pocałunek wywoływał w końcu myśl o dziecięciu; wszelka nadto miłość, która nie miałaby dziecięcia za cel ostateczny, wydawała się jej nie tylko nie użyteczną, lecz szpetną.
W tem też leżała jedna z przyczyn, dla których nie przepadała bynajmniej za powieściami.
Nie była ona wcale a wcale namiętną, jak jej matka, czytelniczką romansów; wystarczał jej bowiem całkowicie polot ustawiczny jej wyobraźni; to też bardzo szybko znudziło się jej czytywanie opowieści wymyślonych.
Nadewszystko przecież warto było widzieć jej wieczne zdziwienie, jej oburzenie ustawiczne z powodu, że w romansach, w powieściach, o miłości traktujących, nigdy nie zajmowano się i nie poświęcano żadnej uwagi dzieciom. Co więcej, dziecięcia nikt nigdy tam nie przewiduje, a jeżeli przypadkiem się ono pojawi wśród owych przygód miłosnych, to niemal zawsze wywołuje katastrofę, osłupienie i kłopot niesłychany.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/314
Ta strona została przepisana.