Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/321

Ta strona została przepisana.

Felicyta, istotnie wracała tego dnia z Tulettes, gdzie się udawała niezmiennie każdego pierwszego w miesiącu, aby zasięgnąć wiadomość o ciotce Didzie.
Od wielu, już wielu lat namiętnie zajmowała się zdrowiem owej waryatki, zdumiona poprostu na widok, iż żyje tak długo, oraz tak uporczywie, wściekła na nią, że ośmiela się uporczywie żyć wbrew wszelkim prawidłom, wbrew przyjętej normie z jakąś nadnaturalną, hojną aż do zbytku długowiecznością.
Ach! co za ulgi i pociechy zarazem dozna owego dnia, kiedy już pogrzebie owego krępującego świadka przeszłości, to widmo oczekiwania i pokuty równocześnie, które samo przez się przywoływało do życia wszystkie hańby całej rodziny!
I kiedy już tyle i innych osobistości zniknęło z powierzchni ziemi, ona, obłąkana, chowająca w głębi źrenic zaledwie iskierkę życia, zdawała się być zapomnianą przez śmierć. Jeszcze dzisiaj znalazła ją siedzącą w fotelu, wyschłą, prostą, nieruchomą. Dozorczyni powtarzała, że teraz już i niema powodu najmniejszego, który mógłby śmierć sprowadzić, kto wie, czy ciotka Dida nie będzie żyła wiecznie.
I tak już liczyła przeszło sto pięć lat.
Wyszedłszy ze schronienia, Felicyta poczuła zmęczenie.
Pomyślała tedy o wuju Macquarcie.
Oto jeszcze jeden, który ją krępował w najwyższym stopniu, a chciał żyć z uporem, mogącym przyprowadzić do rozpaczy! Wprawdzie miał on tylko ośmdziesiąt cztery lata, zaledwie o trzy lata więcej, aniżeli ona, mimo to