Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/324

Ta strona została przepisana.

Tuż pod starodawnym murem tarasu, mogła odetchnąć wybornem, świeżem, chłodnem powietrzem, a zarazem popatrzeć na widok cudowny, który się wokoło rozciągał.
Co za przewyborne, podniosłe i wygodne schronienie, co za zakątek szczęścia dla starca, który wśród tej ciszy i pokoju kończyłby życie, długie życie, pełne dobroci, oraz pełne obowiązku!
Daremnie przecież Felicyta starała się zobaczyć wuja; nigdzie nie mogła go ani odkryć, ani usłyszeć.
W około panowało milczenie głuche.
Jedynie pszczoły brzęczały naokoło wielkich malw. Zresztą widniał jeszcze na tarasie tylko mały, żółtawy piesek, zwykle napotykany w Prowancyi; leżał on w cieniu, wyciągnięty wzdłuż na ziemi, z traw ogołoconej.
Znał dobrze nadchodzącego gościa, podniósł tedy głowę, mrucząc, i zdradzając na razie chęć szczekania; potem atoli ułożył się z powrotem i już nie ruszał się z miejsca.
Cała ta pustka przeto, tak dziwnie odbijająca od wesela, rozsiewanego dokoła przez słońce, sprawiła na niej wrażenie nieprzyjemne. Zadrżała nieco i otrząsnęła się, potem zaś zaczęła wołać:
— Macquardt!.. Macquardt!..
Ani szmeru jednego, ani jednego oddźwięku.
I znowu zapanowało milczenie głuche; tylko pszczoły zaczęły brzęczeć jeszcze głośniej wokoło wielkich malw.
Tu już atoli Felicyta poczęła się wstydzić swoich obaw, weszła zatem bardzo odważnie do wnętrza domu.