Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/328

Ta strona została przepisana.

Wówczas odeszła ją chęć budzenia wuja, skoro śpi tak dobrze. Jeszcze tylko minutę jedną, ale jakże ponurą, odważyła się patrzyć na niego, na poły zdziwiona, na poły już zdecydowana na to, co ma uczynić. Ręce jej przecież zaczęły drżeć i to potężnie, jakby ją mróz silny owionął; napróżno zaś usiłowała nad tem drżeniem zapanować. Dusiła się na dobre, chwyciła tedy oboma rękami szklankę wody i wychyliła ją do dna.
Ledwo szklankę zdążyła postawić na stole, w mgnieniu oka wykręciła się na pięcie i pobiegła ku drzwiom. Wtem przypomniała sobie rękawiczki. Powróciła więc raz jeszcze, namacała je już na oślep na stole i ruchem niespokojnym ujęła, jak się zdawało, obie.
Wreszcie wyszła, starannie zamykając drzwi za sobą, z tak słodką minką, jak gdyby bała się komukolwiek przeszkodzić w przyjemnej śpiączce.
Kiedy już z powrotem znalazła się na tarasie, wśród wesołych promieni słońca; kiedy odetchnęła powietrzem czystem i świeżem, na widok niezmiernego, nieskażonego niby łza horyzontu, odetchnęła z uczuciem ulgi prawdziwej.
Okolica dokoła świeciła pustkami; nikt z pewnością wszelką nie widział, gdy wchodziła i wychodziła z powrotem. Był tam tylko tak, jak przedtem, ów psiak żółty, wyciągnięty w całej swej długości, który nie raczył nawet podnieść głowy.
Felicyta przeto szybko ruszyła w drogę, drobnym, żwawym kroczkiem, chwiejąc się w biodrach tak lekko, jak młodziuteńka, zgrabna dziewica.