Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/331

Ta strona została przepisana.

się listkom kwiecia, zrodzonego wśród obłoków mgły porannej. Klotylda, bardzo rozczulona, zmartwiona niesłychanie, trzymała go przez czas niejaki na kolanach, musiała przecież posadzić go z powrotem na ławce, ponieważ spostrzegła, że usiłuje on wsunąć rękę za jej stanik, po przez przedziały między guzikami, pchany do tego instynktem rozpusty, żądzy i pieszczoty zarazem, jakby był maleńkim, a sprośnem zwierzęciem.
W Tulettes, Pascal postanowił zaprowadzić nasamprzód dziecko do wuja.
To też skręcili w bok na ścieżkę dosyć uciążliwą.
Już zdaleka śmiał się do nich, jak dnia poprzedniego, ów mały domek, skąpany w złocistych promieniach słońca, pokryty dachówkami różowemi, żółtemi ścianami, murami, pokrytemi pleśnią zielonawą, drzewami, wyciągającemi na różne strony swe gałęzie pokrzywione, przykrywające cały taras dachem kopulastym z liści szerokich.
Spokój rozkoszny panował niepodzielnie w tym zakątku samotnym, w tem schronieniu mędrca, gdzie rozlegało się jedynie brzęczenie pszczół, latających około wielkich malw.
— Ach! — hultaj z tego wuja — mruczał Pascal z uśmiechem — zazdroszczę mu z całego serca.
Dziwił się atoli mocno, że nie mógł go jeszcze dostrzedz, choć starannie mierzył oczyma cały taras.
Karolek obecnie zaczął biedź, porywając za sobą Klotyldę; chciał bowiem zobaczyć króliki. Doktór zaś wchodził coraz wyżej, dziwiąc się, że nie napotyka nikogo, a nikogo!