Okiennice były zamknięte; drzwi natomiast od sieni, szeroko roztwarte, wahały się to w jedną,, to w drugą stronę.
Na tarasie widniał tylko ów psiak żółty, ale już bliżej proga domu, z czteroma łapami sztywno wyciągniętemi, z szerścią najeżoną, skowyczący z cicha, lecz ustawicznie.
Skoro przecież zobaczył nadchodzącego gościa, którego musiał bezwątpienia poznać, umilkł na chwilę i, powlekłszy się nieco dalej, położył na słońcu, wnet jednak zaczął znowu łagodnie skomlić.
Pascala ogarnęła jakaś obawa niewytłomaczona, obawa tak silna, że nie mógł powstrzymać okrzyku, który gwałtownie wydzierał się mu z gardła.
— Macquart!... Macquart!...
Nikt na to wołanie nie odpowiedział; w całym domu panowało milczenie głuche; tylko brama wahała się to w tę, to w ową stronę, a z poza niej wyzierała sień czarna, podobna do paszczy roztwartej.
Pies wył nieustannie.
Pascal zatem zniecierpliwił się i krzyknął jeszcze głośniej:
— Macquart!... Macquart!
Nic nawet nie drgnęło wokoło; pszczoły brzęczały, a jakiś spokój błogi i bezmierna pogoda nieba rzucały odblask złocisty na ten zakątek samotny.
Pascal już nie ociągał się dłużej.
Wuj zapewne śpi bardzo twardo.
Kiedy przecież doktór posunął się na lewo ku drzwiom kuchni, uderzył go niemile odór wstrętny, woń
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/332
Ta strona została przepisana.