Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/336

Ta strona została przepisana.

Pascal atoli już się otrząsnął z pierwszego wrażenia i niemal uśmiechał.
— Wstrętna, dlaczego?... Miał lat ośmdziesiąt cztery i nie cierpiał nic a nic... Co do mnie, uważam ową śmierć nawet za zbyt wspaniałą dla tego starego bandyty, jakim był nasz wuj. Mój miły Boże, przecież teraz śmiało powiedzieć można, że życie jego wcale, a wcale chwalebnem nie było... Zapewne musisz przypominać sobie jego przeszłość. Miał na sumieniu sprawki istotnie straszne i niegodziwe, co przecież nie przeszkodziło mu później się ustatkować oraz zrobić na starość w otoczeniu wszystkich tych piękności dzielnym, szyderczym sceptykiem, grającym rolę cnotliwca, czem nigdy nie był... I taki jegomość umiera teraz śmiercią królewską, niby prawdziwy książę pijaków, pali się sam przez się, płonie na stosie, uczynionym z własnego ciała!
Zdziwiony, zdjęty podziwem nieustannym, doktór z gestami odpowiedniemi zaczął się rozwodzić nad całą sceną.
— Czy rozumiesz to wszystko?... upić się do tego stopnia, by stracić wszelką wrażliwość; zapalić się samemu przez się niby ognik świętojański, rozlecieć się w dym i w parę, aż do ostatniej kosteczki... Hm? Czy widzisz, jak wuj rozchodzi się w przestrzeń, zrazu rozpraszając się po wszystkich czterech kątach tej izby, mięszając się z powietrzem, igrając z wiatrem i oblewając wszystkie przedmioty, tworzące jego własność? Później wymykać się zaczął pod postacią obłoku mglistego przez to okno od chwili, gdy je otworzyłem. Teraz już leci aż pod niebo i mięsza się z całym wszechświatem... Ależ taką śmierć