Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/345

Ta strona została przepisana.

Nadewszystko ich oczy, — oczy spłowiałe i bezrozumne, zdawały się niemal zatapiać, jedne w drugich, zdawały się łączyć, tak były podobne jedne do drugich.
W dalszym ciągu nadto zdumiewały podobieństwem zarówno twarz stuletniej staruszki, rysy zużyte i zmięte, jak i pomimo przedziału trzech pokoleń owo delikatne oblicze dziecka, także już pomarszczone, pomięte, bardzo stare, bardzo wreszcie zwiędłe, z powodu zużycia się całego rodu.
Nie uśmiechnęli się oni oboje do siebie ani razu, lecz patrzyli na siebie z spokojem głębokim, z odcieniem wielkiego niedołęstwa.
— Ach, dobrze! — ciągnęła teraz w następstwie dalszem dozorczyni, która już przyzwyczaiła się rozmawiać głośno z sobą samą, aby się jako tako rozweselić w towarzystwie obłąkanej, — oboje nie mogą się siebie wyprzeć. Z jednego pnia pochodzą, to widoczna! Prawnuczek to wykapana prababka... No, no, pośmijcie się nieco do siebie, pobawcie się, skoro lubicie przebywać razem we dwoje.
Karola jednak nużyło wszelkie, choćby najkrótsze, natężenie uwagi. Pierwszy tedy pochylił głowę i, jak się zdawało, patrzył wyłącznie na swoje obrazki; Ciotka Dida zaś przeciwnie, odznaczająca się właśnie zadziwiającą mocą wytrwałego patrzenia, bez przerwy i bez ustanku patrzyła na chłopca, ani razu nawet nie opuściwszy powiek.
Przez chwilę dozorczyni krzątała się w owym małym pokoiku, pełnym słońca, wesołym niemal, dzięki jasnemu obiciu, upstrzonemu w błękitne kwiaty. Uporządkowała