Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/347

Ta strona została przepisana.

Rzęsy długie jego powiek opuszczonych rzucały cień na obrazki; życie tętniało nader słabo w małych, wąskich, błękitnych żyłkach, przebijających się z pod jego skóry delikatnej.
Był on anielsko pięknym, ale i szalone zwyrodnienie rasy już wycisnęło na nim swe śmiertelne piętno, oraz rzuciło cień na słodkie jego oblicze.
A Ciotka Dida patrzyła na niego wzrokiem bezmyślnym, jak zawsze, gdzie nie malowała się ani przyjemność, ani ból, wzrokiem, gdzie przesuwała się niejako szeroka wieczność wszechrzeczy.
Po upływie jednak kilku minut zdawać by się mogło, że płomień jakiegoś zajęcia błysnął w jej oczach spłowiałych.
Zachodziło dziwne zjawisko; kropla czerwona ukazała się tudzież zaczęła przedłużać u samego krańca lewego nozdrza dziecięcia.
Ta kropla spadła, poczem ukazała się znowu inna, znowu przedłużyła i ponownie spadła.
Była to krew, rosa krwista, która perliła się, tym razem już bez żadnego uderzenia, płynęła już z ciała sama przez się, uchodziła skutkiem zużycia marnego całej rasy.
Po czasie pewnym, owe krople zmieniły się w sznureczek krwisty, a wąski, który ściekał zwolna na obrazki złociste. Z biegiem czasu te ostatnie utonęły w małej kałuży, która, rozszerzając się, utorowała sobie drogę ku rogowi stołu; wreszcie, owe krople zaczęły wzrastać, zaczęły się łączyć jedna z drugą; grube, gęste czerwieniły się na posadzce pokoju.