szeroko, na oścież, lecz żaden dźwięk stamtąd się nie wydostał: wzburzenie dziwne, które się w niej przejawiło, musiało na razie sparaliżować jej język.
Usiłowała się podnieść, usiłowała pobiegnąć; nie miała już przecież żadnych muskułów i dlatego pozostała, jakby przywiązaną do krzesła.
Całe jej ciało biedne drżało, skutkiem wysiłku nadludzkiego, na który się zdobywała celem krzyknięcia oraz przywołania pomocy, nie mogła jednak żadną miarą przełamać więzów, nałożonych jej przez starość, tudzież obłąkanie.
Musiała atoli wszystko widzieć i wszystko rozumieć, o tem świadczyła wzburzona twarz i pamięć zupełnie obudzona.
A było to konanie bardzo powolne i bardzo łagodne; patrzeć na nie trzeba było dosyć jeszcze długo.
Karolek, jakby usnął z powrotem, całkowicie teraz milczący, utracił niemal wszystką krew z swych żył, choć z szmerem lekkim wciąż jeszcze płynął mały, czerwony sznureczek.
Białość liliowa jego twarzy spotęgowała się i zmieniła w bladość śmierci.
Wargi zaczęły tracić barwę właściwą i równały się róży bardzo bladej; następnie zaś stały się zupełnie białemi.
Tuż, przed samym zgonem, otworzył on swoje oczy wielkie i utkwił w prababce, która mogła dostrzedz w nich migotanie ostatniego promyka życia.
Cała twarz, niby z wosku, była już martwą, jedne tylko oczy jeszcze żyły. Zachowały dawną przezroczystość i dawny, czysty odblask.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/350
Ta strona została przepisana.