złagodzić cierpienie chorego; kiedy widział, że chory, jeszcze niedawno jęczący z bólu, teraz uspakaja się i zasypia.
Klotylda znowu naodwrót uwielbiała doktora, wielce z tego pyszna, zupełnie jak gdyby ich miłość tworzyła rodzaj pociechy, którą nieśli w zanadrzu podczas wędrówki przez ów świat biedny.
Pewnego ranka Martyna, jak zawsze na początku każdego kwartału, poprosiła doktora, by wydał jej kwit z otrzymania tysiąca pięciuset franków, chcąc następnie pójść do notaryusza Graudguillota i odebrać te pieniądze, które nazywała „naszą rentą.“
Doktór zdziwił się, iż termin wypłaty tak prędko nadszedł: nie troszczył się on nigdy o sprawy pieniężne i całkowitą pod tym względem pozostawiał swobodę Martynie. Ona przechowywała u siebie te pieniądze, ona też niemi według uznania własnego rozporządzała.
I jeszcze przebywał pod jaworami razem z Klotyldą, oboje ucieszeni, oboje radujący się tą namiętnością życia, oboje odświeżeni rozkosznie wiecznem mruczeniem, czy brzęczeniem źródełka, kiedy służąca ukazała się z powrotem, pomięszana, jakby szalona, wprost wstrząśnięta wzruszeniem nadzwyczajnem.
Nie mogła nawet natychmiast odzyskać głosu; tchu brakowało jej w piersiach.