Tydzień upływał, a na pozór nic a nic nie zmieniło się w Soulejadzie.
Upojeni nawzajem swoją miłością czułą, ani Pascal ani Klotylda nie spostrzegali, zdawało się, grożącej im nędzy.
Pewnego poranka przecież, kiedy Klotylda wyszła z Martyną, by jej towarzyszyć po zakupy na targ, doktór, zostawszy sam, musiał przyjąć gościa, odrazu napełniającego go dziwnego rodzaju obawą.
Była nim kupcowa, która onego czasu sprzedała mu stanik ze starych koronek alesońskich, ów cud istny, pierwszy z jego strony podarunek.
Pascal poczuł, iż tak mało posiada siły odpornej wobec pokusy możliwej, iż drżeć zaczął na całem ciele. Jeszcze handlarka nie wymówiła nawet ani słowa, a on już wzbraniał się: nie! nie! nie może, nie chce nawet robić zakupów; i ręce wyciągnąwszy przed siebie, usiłował jej przeszkodzić, by nie wyciągała nic a nic z małego, skórzanego woreczka.
Handlarka jednak, spasiona, a nadzwyczajnie uprzejma, uśmiechała się tylko, już z góry będąc pewną zwycięstwa.
Głosem prędkim, słowami, umiejącemi trafić do celu, poczęła teraz mówić, poczęła opowiadać historyą: tak! jedna z pań, której nazwiska nie ma prawa wymienić, jedna z pań, najbardziej w Plassans poważanych, ścigana teraz przez los, chciałaby, bo musi, sprzedać jeden z swych klejnotów; tu znowu przeszła handlarka do drugiej strony tej sprawy, przedstawiając przepyszną sposobność nabycia klejnotu, który kosztował przeszło
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/366
Ta strona została przepisana.