Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/369

Ta strona została przepisana.

Klotylda, wesoła, rozbawiona, broniła się i zaprzeczała:
— Ależ skończ już raz! Wiem dobrze, iż nic tam niema... Zobaczymy zaraz, co ty tam chcesz mi narzucić i czem mię tak łaskoczesz?
Objąwszy ją uściskiem mocnym, złapał i pociągnął przed wielkie zwierciadło, gdzie mogła się przejrzeć caluteńka, od stóp do głów.
Na szyi jej błyszczał łańcuszek cienki, istna nitka złota; Klotylda więc ujrzała owe siedm pereł, podobnych do siedmiu gwiazd mlecznych, zrodzonych tamże i lśniących łagodnie na tle jej skóry jedwabistej.
Było to wszystko dziecinnie urocze, tudzież zachwycające.
Bez zwłoki zatem, pełna zachwytu, jęła się śmiać, niby gołębica zalotna, która gruchając, wystawia naprzód szyję i pyszni się niepomiernie.
— Och! mistrzu, mistrzu mój! jakże jesteś dobrym!... Myślisz jedynie o mnie?... Jakże mię uszczęśliwiasz!
I radość, która tryskała jej z oczów, ta radość kobiety i kochanki zarazem, zachwyconej, że jest piękną, upojonej tem, iż jest uwielbianą, wynagrodziła go bosko za jego szaleństwo.
Klotylda przechyliła głowę, cała promieniejąca z uciechy, i wyciągnęła ku niemu swe usta. Doktór pochylił się ku niej i przez chwilę zatonęli oboje w gorącym, przeciągłym pocałunku.
— Czy jesteś zadowoloną?