Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/370

Ta strona została przepisana.

— Och! tak, mistrzu, zadowoloną, bardzo zadowoloną!... Te perły są tak pełne uroku, są tak czyste! I tak mi jest w nich do twarzy!
Jeszcze przez chwilę podziwiała siebie samą w zwierciadle, bezwiednie ulegając niewinnej próżności podziwiania złocistego odcienia swej cery przy zestawieniu z liliowo-lśniącemi łzami pereł.
Następnie instynkt jakiś, chęć pokazania się i pochwalenia przemogła ją do tego stopnia, że słysząc, jak służąca krząta się w sąsiednim pokoju, wymknęła się i pobiegła do niej, w spódniczce, z szyją odsłoniętą.
Martyno! Martyno! Popatrzno tylko, co mistrz ofiarował mi przed chwilą!... Cóż, czy ładnie wyglądam?
Surowy, nagle jeszcze bardziej chmurny wyraz twarzy starej służącej zmroził całą jej radość.
Być może, iż Klotylda potroszę już i odgadywała, że jej młodość bujna oraz hoża wywoływała zazdrość, szarpiącą serce tej istoty biednej, która zużyła się i zestarzała, milcząc w owym tartaku codziennej służby tudzież po zostając niemą, choć namiętnie uwielbiała swego pana.
Wszystko to zresztą nie trwało ani jednej sekundy; był to odruch mimowolny, nieświadomy dla jednej, zaledwie podejrzywany przez drugą; po nim nastąpiło już widoczne, a trwałe niezadowolenie oszczędnej służącej, która z ukosa patrzyła na podarunek kosztowny i potępiła go stanowczo.
Klotyldą wstrząsnął dreszcz lekki.
Szkoda jedynie — zamruczała — że mistrz zaglądał do biurka i wyciągał stamtąd pieniądze... Perły muszą być bardzo drogie, nieprawdaż?