z wybuchem radości zawsze żywej i wiecznie żartobliwej.
Od tej chwili ani razu nie zapomniała o perłach.
A przecież prowadzili oni teraz życie, pełne ograniczeń, acz mimo to wszystko niewymownie słodkie.
Martyna zrobiła spis dokładny wszystkich zapasów, jakiemi rozporządzały spiżarnia, tudzież kasa; dało to wyobrażenie o stanie rzeczy, który był okropny. Jedynie, ilość kartofli przedstawiała się, na szczęście, dosyć poważnie. Ale na odwrót nie dopisało co innego: w naczyniu na oliwę już ukazywało się niestety dno; zupełnie taksamo świeciła pustkami ostatnia beczułka wina.
Soulejada, która już postradała i winnice i plantacye drzew oliwnych, rodziła zaledwie nieco jarzyn, oraz garść owoców, gruszek, które jeszcze nie dojrzały, i winogron, mających stanowić w przyszłości wszelką okrasę.
Wreszcie codziennie należało kupować chleb, oraz mięso.
Nadto, pierwszego zaraz dnia służąca wzięła się ostro do Pascala, tudzież Klotyldy, usuwając wszelkie poprzednie łakocie, a więc kremy i legominki, wszelkie dania zaś ograniczyła do rozmiarów zaledwie od biedy wystarczających.
Odzyskała ona całą powagę dawniejszą z dni poprzednich, postępowała z nimi, jak z dziećmi małemi do tego nawet stopnia, że nie zwracała żadnej, a żadnej uwagi ani na ich żądania, ani na ich upodobania. Ona sama ustanawiała ilość, oraz jakość potraw, ponieważ lepiej, aniżeli oni, wiedziała, czego im najwięcej potrzeba.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/373
Ta strona została przepisana.