Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/377

Ta strona została przepisana.

Nie mieli też zgoła żadnego wyobrażenia o niedostatku, który wzrastał wokoło nich z szybkością, szaloną; nie spostrzegli, że Martyna poprostu się głodzi, spożywając jedynie okruchy, przez nich pozostawione; chodzili po pustym domu tak, jak gdyby to był pałac z obiciami jedwabnemi, opływający w bogactwa bajeczne.
Owe dni stanowiły z pewnością wszelką epokę najszczęśliwszą ich miłości.
Pokój zmienił się w świat cały, ów pokój, wytapetowany starym cycem bawełnianym, barwy jutrzenki, gdzie bez końca i bez pamięci rozkoszowali się szczęściem niewymownem, a niewyczerpanem, spoczywając jedno w objęciach drugiego.
Następnie sala pracy przechowała pamiątki przyjemne z przeszłości do tego stopnia, że nieraz przez dni całe cieszyli się promiennemi, wspaniałemi wspomnieniami, iż od tak dawna żyją, ze sobą wspólnie, pod jednym dachem.
Jeszcze dalej, już na dworze, z każdego najmniejszego zakątka Soulejady wyglądało ku nim lato iście królewskie, które wszędzie rozsiewało swoje blaski błękitne, przetykane pasmem lśniącego złota.
To też rankiem, poprzez aleje, wysadzane ze stron obu sośniną; w południe wśród cieni czarnych, rzucanych przez jawory, wsród przyjemnego chłodu, rozlewanego dokoła przez źródełko szemrzące; wieczorem na tarasie, który zwolna chłódł po spiekocie całodziennej lub na klepisku, jeszcze rozpalonem, a już kąpiącem się w niebieskawo jasnych promieniach pierwszych gwiazd — przechadzała się ta para zakochanych, z rozkoszą wspo-