Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/380

Ta strona została przepisana.

indywidualnej, że powierzyła wreszcie śmiało Martynie swoją tajemnicę oraz zobowiązała ją pewnego poranku, by poszła zaproponować kupno kilku bukietów fantastycznych handlarzowi farb przy ulicy Sauvaire, handlarzowi, który, jak zapewniano, miał krewniaka-malarza w Paryżu.
Postawiła przecież za warunek stanowczy, by nic a nic nie wystawiano w Plassans, jeno wszystko wysyłano zaraz możliwie daleko.
Ale owa misya skończyła się w sposób nader fatalny. Kupiec bowiem zdziwił się i zatrwożył zarazem taką dziwacznością całego pomysłu, oraz rozpasaniem ognistem wykonania, aż wreszcie oświadczył, iż coś podobnego nigdy nie zdołałoby znaleść kupca. Klotyldę ów obrót rzeczy wprawił w rozpacz prawdziwą; łzy ogromne błysnęły w jej oczach.
Do czegóż zatem może się ona przydać? Przecież wstydzić się oraz smucić zarazem powinna, że jest takiem nicpotem, zgoła nieużytecznem!
Doszło nakoniec do tego, iż służąca musiała ją pocieszać, musiała jej tłumaczyć, że nie wszystkie kobiety rodzą się tylko po to, by pracowały; podczas gdy jedne rosną niby kwiaty w ogrodzie, aby wokoło woń cudną rozlewać, drugie natomiast są owem zbożem ziemi, które ludzie miażdżą i krzepią niem swe siły.
Martyna jednak tymczasem przeżuwała w głowie inny projekt, który zasadzał się na zachęcaniu doktora do podjęcia z powrotem praktyki lekarskiej.
Ostatecznie pomówiła o tem z Klotyldą, która odrazu wykazała jej wszystkie trudności, a nawet wprost niemożliwość, niemal materyalną, podobnych usiłowań.