Teraz z początku milczał, bardzo wzruszony; to milczenie właśnie dawało najlepszą miarę doznawanego chwilami strachu, pod pokrywką obojętności na otaczającą ich nędzę. Później atoli przebaczył Klotyldzie, szalenie i namiętnie przyciskając ją do piersi, przebaczył jej i ostatecznie przyznał, iż zrobiła dobrze, gdyż dłużej już nie można żyć w podobny sposób.
Tu przestali mówić, ale Klotylda czuła, że Pascal nie śpi, nie może nawet zasnąć, szukając zupełnie tak samo, jak i ona, sposobu do wynalezienia pieniędzy, niezbędnych do opędzenia potrzeb codziennych.
Taką więc była ich pierwsza noc nieszczęśliwa, noc, kiedy razem cierpieli, ona, ponieważ smuciła się, że zakłóciła jego spokój, on zaś dlatego, że nie mógł pogodzić się z myślą, iż nie ma za co kupić nawet kawałka chleba dla Klotyldy.
Na śniadanie jedli tylko owoce.
Doktór milczał uporczywie przez cały ranek, szarpany widocznie rozterką wewnętrzną.
Dopiero koło godziny trzeciej powziął jakieś stanowcze postanowienie.
— Wyjdźmy na miasto — rzekł do swej towarzyszki — trzeba się rozruszać. Nie chcę, abyś dzisiaj wieczorem pościła... Włóż kapelusz, wyjdziemy razem.
Klotylda popatrzyła na niego uważnie, jak gdyby chciała go przeniknąć.
— Tak, skoro ludzie są nam winni pieniądze, a nie chcą ich oddać, przeto pójdę sam do nich osobiście i zobaczę, czy będą śmieli także i mnie odmówić.
Ręce jego drżały gorączkowo.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/386
Ta strona została przepisana.