Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/387

Ta strona została przepisana.

Myśl, iż po tylu latach musi w sposób podobny dopominać się o zapłatę, bezwątpienia nie mało go kosztowała: strach, co się tam działo w jego sercu, mimo to zaś usiłował się uśmiechać, wprost grać nawet rolę człowieka, który wcale a wcale nie bierze swego położenia do serca.
Klotylda przecież, która odczuła po drżeniu głosu cały ogrom, tudzież głębię jego poświęcenia, rozpłynęła się we łzach gorących.
— Nie! nie! mistrzu, nic z tego nie będzie, jeżeli sprawia ci zbyt wiele przykrości... Martyna przecież może tam doskonale pójść i po raz wtóry.
Służąca jednak, będąca świadkiem całej sceny, przeciwnie oświadczyła się za projektem samego pana.
— Proszę! a dlaczegóż to pan nie miałby iść do tych pacyentów? Przecież to nigdy nikomu nie wstyd, jeżeli się upomina o swoją należność... Nieprawdaż, każdy ma prawo do tego, co się mu należy? Ja tam z radością widzę przynajmniej, że pan chce nareszcie dowieść, iż jest mężczyzną.
A więc zupełnie tak samo, jak ongi, za dni szczęścia błogiego, stary Król Dawid — tak żartem nazywał siebie samego niekiedy Pascal, rozmawiając z Klotyldą — wyszedł, wsparty na ramieniu Abisaigi.
Oboje, ani on, ani ona nie byli bynajmniej jeszcze obdarci; Pascal zawsze jeszcze był ubrany w surdut czarny, porządnie i starannie zapięty na wszystkie guziki; Klotylda zaś nosiła ładną suknię muślinową w punkciki czerwone; poczucie atoli nędzy, tkwiące w ich świadomości, sprawiało bez wątpienia, że mimowoli czuli się