nie pracuje, ma potrzeby nadzwyczajnie skromne, można je tedy nakarmić lada drobnostką! Wówczas Klotylda wzięła garść trawy z kupy, pozostawionej tam przez służącę; i sprawiło to prawdziwą radość obojgu kochankom, kiedy Bonhomme, powodowany uczuciem prawdziwej, szczerej życzliwości, chciał zjeść ową trawę z jej ręki.
— Och! — zawołała Klotylda z uśmiechem — ty widocznie masz jeszcze apetyt; nie trzeba było przeto rozczulać nas do tego stopnia... Dobranoc, śpij spokojnie!
I pozwolili zdrzemnąć się mu ponownie, zanim atoli odeszli, i jedno i drugie, według zwyczaju, złożyli czułe pocałunki po prawej, oraz po lewej stronie nozdrzy.
Noc zapadała; w tej samej chwili zaś strzeliła im świetna myśl do głowy, by nie pozostawać dłużej na dole, w domu, stojącym pustkami; stokrotnie lepiej będzie pozamykać wszystko i zanieść obiad na górę, do ich ulubionej sypialni.
Żwawo Klotylda zaniosła na piętro półmisek kartofli wraz z solą i piękną karafkę wody kryształowo czystej; równocześnie zaś Pascal dźwigał kosz gron winnych, pierwszych, jakich zdołano przedwcześnie się dochować na tyczkach, rozsadzonych na dole wzdłuż tarasu.
Po tem wszystkiem zamknęli się, zastawili nakrycie na stoliczku maleńkim, kartofle umieszczając na środku, pomiędzy solniczką, tudzież karafką, podczas gdy koszyk z winogronami spoczął na krześle, z boku.
Była to uczta dziwnie urocza, która przypomniała im przewyborne śniadanie, jakie spożyli we dwoje, nazajutrz po pamiętnej nocy weselnej, kiedy Martyna uporczywem zbywała ich milczeniem. Odczuwali więc teraz
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/397
Ta strona została przepisana.