samemu zapewnić jeszcze kilka dni szczęścia, jej wzamian za to w dziedzictwie zostawiał jedynie hańbę i nędzę.
Pewnego poranku Klotylda wyszła sama, chcąc odwiedzić kogoś w sąsiedztwie, wróciła atoli zmięszana, blada cała i drżąca ze wzruszenia.
A kiedy już znalazła się na górze, rzuciła się w objęcia Pascala, wybuchając płaczem rzewnym. Bełkotała słowa bez związku.
— Och! mój Boże!.. och! mój Boże!.. te kobiety...
On, przestraszony, chciał wyciągnąć od niej odpowiedź.
— No, no, zobaczymy, co ci się stało? Odpowiedz mi zaraz!
Wtedy strumień krwi purpurą okrył jej lica. Uścisnąwszy go, ukryła twarz na jego ramieniu:
— To te kobiety... Mijając je w cieniu, zamykałam właśnie parasolkę i jak na nieszczęście przez nieuwagę przewróciłam jedno z dzieci... A wtedy wszystkie co do jednej napadły na mnie i zaczęły wykrzykiwać jakieś wyrazy! och! jakie wyrazy, że nie będę nigdy a nigdy miała dzieci! że dzieci nie miewają istoty mojego rodzaju!... I jeszcze jakieś inne słowa, mój Boże! jeszcze słowa, których nie umiem nawet powtórzyć, ponieważ ich nie zrozumiałam, zgoła nie zrozumiałam!
Tu załkała głośno.
Pascal zaś aż zsiniał z gniewu i bólu zarazem, nie umiał jej atoli ani słowem jednem pocieszyć, jeno całował ją bez pamięci, płacząc wraz z nią. Równocześnie zaś odtwarzał sobie ową scenę w wyobraźni: widział ją
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/414
Ta strona została przepisana.