To go przecież rozgniewało, uniósł się tedy gniewem, zachmurzony niepomiernie.
— Nie, nie! nie mów mi nic o mej dobroci!... Gdybym był istotnie dobry, już dawno byłabyś w Paryżu, w bycie wygodnym, poważna, mająca zapewnione życie piękne i spokojne, zamiast teraz zatrzymywać cię tutaj, obrzucaną błotem, biedną, bez żadnych na przyszłość widoków, zmuszoną nadto być towarzyszką, godną pożałowania, takiego starego, jak ja, waryata... Nie, nie, jestem stanowczo podłym, oraz nieuczciwym człowiekiem!
Klotylda z żywością, u niej niezwykłą, nakazała mu milczenie.
W rzeczywistości bowiem serce jego krwawiło się teraz z powodu owej dobroci niesłychanej, jaka była mu wrodzoną, dobroci, którą z życia czerpiąc, darzył nią wszystkie istoty, tudzież rzeczy wszelkie, ustawicznie się troszcząc o szczęście wszystkich.
Być dobrym, czyż to nie znaczyło chcieć ją uczynić szczęśliwą, choćby kosztem własnym, choćby kosztem własnego szczęścia? Tak, jego obowiązkiem teraz było zdobyć się na dobroć podobną i Pascal czuł wybornie, że ją będzie miał, prawdziwie bohaterską i stanowczą. Lecz podobnie, jak nędzarze, którzy zdecydowali się dopuścić samobójstwa, oczekiwał na sposobność, na chwilę dogodną i na środek, by chęć w czyn zamienić.
Pewnego poranka Pascal wstał o godzinie siódmej rano. Klotylda wchodząc do sali, zdziwiła się niepomiernie. Zobaczyła go bowiem siedzącego przy jego biurku, acz już od wielu, wielu tygodni nie dotknął książki ani pióra nie umoczył w atramencie.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/424
Ta strona została przepisana.