Od tego dnia Pascal udawał, że cały zatapia się jeszcze usilniej w pracy.
Teraz siadywał już przy biurku po cztery i pięć godzin, całe poranki, całe popołudnia, nie podnosząc nawet głowy. Podwoił swoją gorliwość, zabraniając, aby mu przeszkadzano i zwracano się do niego choćby ze słowem jednem.
I tylko niekiedy, skoro Klotylda wychodziła, stąpając na palcach, celem dania na dole jakiegokolwiek polecenia lub odbycia krótkiej przechadzki, wówczas Pascal upewniwszy się przelotnem, ukradkowem spojrzeniem, iż jej już niema w pokoju, opuszczał głowę za kraniec biurka z miną niesłychanie przygnębioną.
Po tym nadzwyczajnym wysiłku, do którego się zmuszał, kiedy czuł, że Klotylda znajduje się u jego boku, następowało stale takie właśnie omdlenie i wyczerpanie bolesne. Och! gdyby bowiem nie panował nad sobą, schwyciłby Klotyldę z wszelką pewnością w swoje objęcia i trzymałby ją tuż przy swoich piersiach godzinami całemi, obsypując pocałunkami namięrnemi.
Ach! praca! Jakże gorąco do niej wzdychał, uważając ją za jedyne lekarstwo, mogące stłumić i zniweczyć najsilniejsze porywy jego serca.
Najczęściej atoli nie mógł pracować, musiał atoli grać rolę uważnego robotnika, utkwiwszy oczy w stronnicę, te swoje smutne oczy, które co chwila świeciły łzami tajonemi, podczas gdy myśl zagmatwana, rozerwana, naprawdę zwracała się stale ku jednemu i temu samemu obrazowi.
Czyż więc nawet praca miałaby go zawieść, praca, którą uważał za władcę wszechwładnego, za jedynego
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/431
Ta strona została przepisana.