Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/44

Ta strona została przepisana.

Martyna po raz wtóry zbliżyła się do Klotyldy zarówno celem niesienia jej pomocy, jak też i celem okazania, że obie stoją tutaj pod wspólnym sztandarem.
Teraz doktór już ją zauważył oraz przeczuł, że i ona również na podobieństwo Klotyldy, z nią razem, płonie żądzą nawracania go na drogę wiary. A więc po latach usiłowań bezsilnych nadeszła wreszcie godzina walki otwartej; uczony spostrzegł, że domownicy są gotowi do boju z jego przekonaniami i usiłują je przełamać.
Czyż to więc nie najgorsza klęska doznać zdrady od swoich, od własnego otoczenia, być prześladowanym, ściganym, zagrożonym w swem jestestwie duchowem od tych, których się kocha i którzy kochają nawzajem?
W jednej chwili przypuszczenie podobne wydało się mu okropnem.
— Przecież wy obie mię kochacie!
I widział, jak do ich oczów nabiegły łzy. Jakiś smutek bezbrzeżny go ogarnął u schyłku owego pięknego dzionka. Nie pomogły mu tym razem ani wesołość wrodzona, ani cała dobroć, płynące z jego zamiłowania do życia.
Ach! moja droga, i ty, biedna Martyno, wy chcecie w ten sposób zapewnić mi szczęście, nieprawdaż? Otóż widzę jasno, że właśnie teraz zaczniemy być dopiero nieszczęśliwymi.