Za najmniejszym atoli wezwaniem Pascala, przybiegała tak prędko, tak ochoczo, tak lekko, z twarzą tak rozjaśnioną, tak opromienioną wyrazem gorliwości, z jaką mu pragnęła usłużyć, że zdawaćby się mogło, iż z powrotem stała się młodą dziewczyną.
On zaś ani na chwilę nie opuszczał Klotyldy, pomagając jej i usiłując się równocześnie przezwyciężyć; przy tem wszystkiem pamiętał, by zabrała ona ze sobą wszystko, czego tylko mogłaby potrzebować. Na środku pokoju, pełnego nieporządku, stały otwarte dwa wielkie kufry; wszędzie leżały paczki oraz suknie porozkładane; po dwadzieścia razy przetrząsano rozmaite szafy i szuflady.
Ta praca jednak, ta myśl staranna, by o niczem nie zapomnieć, przynosiła im niejako znieczulenie chwilowe owej boleści straszliwej, którą i jedno i drugie odczuwało aż do szpiku kości. Poprostu oboje na chwilę chcieli się odużyć: doktór ową starannością, z jaką czuwał, by ani cząstka miejsca w kufrach nie poszła na marne, do pudełka po kapeluszach chował gałganki najrozmaitsze, między koszule i chustki wsuwał wszelkie skrzyneczki i pudełka; ona zaś tymczasem, zdejmując z haków suknie, składała je na łóżku, chcąc je włożyć na ostatku, do najwyższej przegródki.
Potem, kiedy się już nieco zmęczyli, podnieśli się i stanęli naprzeciwko siebie oko w oko, początkowo się uśmiechając, następnie zaś powstrzymując się od płaczu gwałtownego, na wspomnienie nieszczęścia nieuniknione go, które miało na nich spaść i zgruchotać nieodwołalnie. Panowali przecież nad sobą, acz serce krwią kapało.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/441
Ta strona została przepisana.