tak szalony przeciąg, iż Klotylda musiała Pascalowi przybiedz z pomocą. Musieli wytężyć wszystkie siły, za nim zdołali okiennicę przyprowadzić do porządku.
W pokoju leżały porozrzucane już niepotrzebne gałganki; Pascal zaś z Klotyldą zbierali kawałki maleńkie lusterka ręcznego, które potłukło się, spadłszy z krzesła.
Czyżby to była przepowiednia blizkiej śmierci, jak twierdzą kumoszki przedmiejskie?
Wieczorem, po smutnym obiedzie, spożytym w jadalni, wyklejonej jasnem obiciem, w wielkie, kwieciste bukiety, Pascal zaczął namawiać, by się położono wcześnie spać. Klotylda miała odjechać nazajutrz rano o godzinie kwadrans na jedenastą; Pascal bał się nadto, czy nie zaszkodzi jej podróż dwudziestogodzinna koleją, żelazną.
Potem w chwili udania się na spoczynek, Pascal uściskał Klotyldę, lecz uporczywie chciał tej nocy spać sam, w swojej dawnej sypialni.
Jego życzeniem stanowczem było — powtarzał aby Klotylda wypoczęła.
Gdyby zostali razem, ani jedno ani drugie nie zamknęłoby powiek, byłaby to noc iście żałobna, noc nieskończenie smutna. Napróżno Klotylda błagała go tęsknem spojrzeniem swych wielkich, łzawych oczu, napróżno wyciągała ku niemu swe boskie ramiona: Pascal zdobył się na siłę niezwykłą, by odejść, składając na jej oczach dwa serdeczne, tkliwe pocałunki, jak gdyby Klotylda była dziecięciem małem. Potem poprawił jeszcze otulając ją kołdrą i prosił, aby była rozsądną i zasnęła spokojnie.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/443
Ta strona została przepisana.